Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

ukryte-dzieciatko-z-medjugoriebig84746Ukryte Dzieciątko z Medjugorie - fragment.

Wydawnictwo Księży Marianów MIC

Siostra Emmanuel Medjugorie. Lata 90

WARSZAWA 2008

Używając wyrażenia „Maryja Panna ukazuje się”, czy też „Matka Boża powiedziała”, ani autorka, ani wydawca tej książki w żadnym razie nie chcą wyprzedzać osądu Koś­cioła odnośnie do autentyczności objawień w Medjugor­je. Przedstawiają swoją prywatną opinię jako świadków tego, co obecnie dzieje się w Medjugorje.

Książka ma przede wszystkim informować i autorka oraz wydawnictwo podporządkują się rozeznaniu Kościoła, gdy tylko zostanie ono do końca przeprowadzone.

Wszystkim dzieciom ofiarowanym na ołtarzach naszej rozpaczy i naszych bóstw, gdyż to one podtrzymują świat.

Przedmowa

We wszystkich czasach człowiek poszukuje bezpieczeń­stwa, pokoju i szczęścia, nieliczni jednak rozumieją, że w rzeczywistości poszukują Boga.

W swej nowej książce, Ukryte Dzieciątko z Medjugorje, Siostra Emmanuel wnosi ważny wkład w rozumienie tej aspiracji. Strona po stronie książka ta staje się przewodni­kiem. Pomaga nam dotrzeć nie do innego celu, jak właśnie do ukrytego Dzieciątka, Dzieciątka Jezus. W objawieniach w Medjugorje boskie Dziecko kryje się tak dobrze w swej Matce, że w pierwszej chwili nie poświęca się Mu uwagi. Ale kto odnajduje Matkę, odnajduje Syna. Podobnie będzie z czytelnikami tej książki.

W poprzedniej książce - Medjugorje. Lata 90, która stała się bestsellerem przełożonym na ponad dwadzieścia języków, autorka poświęciła uwagę Gospie i jej orędziom. Trudno policzyć tych, których przyciągnęło duchowe boga­ctwo tych stron i obecna w nich czułość Królowej Poko­ju; lektura tej książki wzbudziła w nich wielkie pragnienie udania się z pielgrzymką do Medjugorje. Ukryte Dzieciąt­ko z pewnością również stanie się bestsellerem, na chwałę Bożą.

Siostra Emmanuel czyni w niej użytek z tego samego dam. Posługując się prostymi historiami, zanotowanymi na gorąco, ukazuje czytelnikowi, w jaki sposób to co nadprzy­rodzone może zacząć działać w życiu każdej osoby. Gdy czytamy o tych faktach, ogarnia nas radość, czujemy się porwani nową gorliwością, by iść w stronę świętości. Za­czynamy kochać Boga żarliwiej i pragnąć większej blisko­ści z Nim, niezależnie od tego, jakie przygniatają nas troski i trudności.

Książka ta nie ma nic wspólnego z powieścią, którą czyta się w pociągu. Podobna jest do mozaiki, której każ­dy element jest cenny i jedyny. Czytając o opisywanych tu faktach, czujemy, jak nasze serca przenika, przez modlitwę i medytację, złączona z nimi łaska.

Lektura ta otwiera nas na to co boskie, tam gdzie nad­przyrodzone staje się zupełnie naturalne, tam gdzie cud oka­zuje się czymś normalnym, gdyż w taki sposób spodobało się Bogu okazać swą miłość. Czytelnik nie powinien się dzi­wić, że autorka opisuje czasami wydarzenia nadzwyczajne i cuda, bo one ukazują działanie Boga. Mieć do Niego o to pretensje, znaczyłoby Go krzywdzić.

Czy Stary Testament nie jest utkany z cudów Boga? Czy Jezus nie rozpoczął swej publicznej działalności od cudu podczas wesela w Kanie? Cuda stanowią część integralną Jego wysiłku, by doprowadzić lud do wiary. Potwierdzają prawdziwość Jego słów i odciskają niezatarte znamię na Jego boskim posłannictwie.

Nie inaczej jest dzisiaj. Cuda pomagają nam wierzyć w ojcowską czułość Boga i pomagają Mu zaufać. W taki świat wprowadza nas Siostra Emmanuel.

Widziałem podczas misjonarskich podróży, jakie podej­mowaliśmy razem po Azji, Australii i Ameryce, do jakiego stopnia angażuje się, by prowadzić dusze do Boga. W czasie wielkich Spotkań Maryjnych widziałem, jak zwracała się do tysięcy ludzi, z entuzjazmem i przekonaniem wyjaśniając im orędzia Królowej Pokoju. Widziałem też, jak potem ca­łymi godzinami słuchała, nieraz do późnej nocy, z matczyną troską tych, którzy przychodzili jej powierzyć swoje sprawy, i nigdy wtedy nie wyglądała na zmęczoną. Miłość do Gospy i do dusz daje jej taką siłę. Ta sama miłość popchnęła ją do napisania tej książki, w której zachęca nas, byśmy złożyli całą ufność w Bogu, w godzinie próby, obecnej czy przy­szłej.

Patrząc z wiarą na autentyczne objawienia Maryjne ostat­nich dziesięcioleci, widzimy, że Maryja Panna pragnie tylko jednej rzeczy: uchronić świat przed samozagładą. Pragnie wprowadzić ludy do nowego Edenu. Królowa Różańca z Fa­timy nazywa ten nowy czas triumfem swego Niepokalane­go Serca. Marta Robin, wielka francuska mistyczka, mówi o nowej Pięćdziesiątnicy miłości, którą Jezus jej obiecał.

Ogromna liczba wiernych oczekuje interwencji Boga w Jego miłości miłosiernej, wiążąc tę nadzieję z powro­tem Pana, wedle słów, jakie Maryja Panna powiedziała św. Faustynie: „Ja dałam Zbawiciela światu, a ty masz mówić światu o Jego wielkim miłosierdziu i przygotować świat na powtórne przyjście Jego” (Dz.635).

Jednak byśmy byli zdolni zwrócić się od nowa całkowi­cie ku Bogu, powrót Pana będzie poprzedzony nieuniknioną oczyszczającą próbą. By nas przygotować do tego wydarze­nia zarówno zewnętrznego, jak i wewnętrznego Matka Boża przychodzi nam z pomocą przez swą obecność, swoje słowa, a czasami nawet łzy. Prosi nas, żebyśmy modlili się sercem, wyrzekli egoizmu, spowiadali się szczerze, by pojednać się z Bogiem i z bliźnim. Prowadzi nas do miłości - wolnej od wszelkich przesądów w naszych wzajemnych relacjach, niewyłączającej nikogo. Uczy nas też, jak adorować i przyjmo­wać Jezusa czystym sercem.

Siostra Emmanuel napisała Ukryte Dzieciątko z Medju­gorje dla nas. Pomaga nam wprowadzić to nauczanie w ży­cie. Nie przejdźmy obojętnie wobec tej książki. Odkryjemy w niej, jak lepiej odpowiedzieć na nasze powołanie: być samą miłością.

Ojciec Paul Maria Sigl

Rzut oka na historię Medjugorje

 

Dnia 24 czerwca 1981 r., w piękne popołudnie, dwie dziewczyny z wioski Bijakovići, rozmawiając, spacerują wzdłuż kamienistego wzgórza Podbrdo, które wznosi się nad ich przysiółkiem. Rozmawiają o swoich nastoletnich sprawach.

Nagle jedna z nich, szesnastoletnia Ivanka Ivanković, zauważa nad wzgórzem światło, oddalone od niej około dwustu metrów. Patrzy i widzi jaśniejącą postać, która unosi się nad ziemią. Zdumiona milknie i wpatruje się w światło. Przybiera ono postać młodej kobiety. Ivanka woła: „Mirjana - to jest Gospa!”. Mirjana, pewna, że Ivanka żartuje, nie pa­trzy nawet we wskazanym kierunku.

- Faktycznie - mówi ironicznie - Gospa nam się ukazu­je, akurat nam, chcesz powiedzieć?

Ivanka jest przekonana, ale nic już nie mówi, dziewczęta dalej spacerują. Dołącza do nich Milka Pavlović. Prosi, by pomogły jej zagnać owce. Idą z nią, a potem wracają w to samo miejsce. Wszystkie trzy widzą wówczas świetlistą po­stać. Klękają.

Przechodzi koło nich ich przyjaciółka, Vicka Ivanković. „Spójrz tam!” – mówią jej. Vicka przekonana, że stroją sobie żarty, nie patrząc, zdejmuje buty i ucieka. Po drodze spotyka szesnastoletniego Ivana Dragicevicia i jego przyjaciela Ivana Ivankovicia. Powtarza im słowa koleżanek. Postanawiają razem pójść zobaczyć, co się dzieje. Gdy dochodzą do stóp wzgórza, również widzą postać. Ivan Dragicevic przerażony zbiega pędem w dół do domu.

Następnego dnia czwórka dzieci czuje się wewnętrznie przyciągana w to samo miejsce o tej samej porze. Vicka za­chodzi po drodze po swoją przyjaciółkę, Mariję Pavlovic, siostrę Milki. Milka musiała zostać w domu, poszedł z nimi dziesięcioletni Jakov Colo. Tego drugiego dnia grupa młodych widzących uformowała się definitywnie. Ivan Ivanković nie czuł wezwania, by iść na wzgórze, i nigdy już - po­dobnie jak Milka - nie widział Pani. Tego też dnia widzący po raz pierwszy rozmawiają z Gospą, która prosi ich, by na­stępnego dnia przyszli znowu.

Od tej pory ukazuje im się codziennie o siedemnastej czterdzieści. Według ich opisu Pani wygląda na mniej wię­cej szesnaście lat, ma długie czarne włosy, niebieskie oczy i jest niewypowiedzianie piękna. Czasami towarzyszą Jej aniołowie.

Na ich prośbę przedstawiła się, jako Królowa Pokoju i Pojednania. W ciągu pierwszych dni dała zasadniczy zrąb orędzia, z którym posyła Ją Bóg: pokój, pojednanie, wia­ra, modlitwa, Eucharystia, post, spowiedź. Jak sama mówi, „pozostaje tak długo”, by pomóc ludziom wcielić to orędzie w życie. Wzywa wszystkich do świętości i daje ku temu pro­ste, dostępne dla wszystkich sposoby.

Pani obiecała powierzyć każdemu z widzących dzie­sięć tajemnic. Do tej pory troje widzących: Ivanka, Mirjana i Jakov otrzymało dziesięć tajemnic i od tej pory nie mają już codziennych objawień. Widzą Matkę Bożą jedynie raz w roku. Vicka, Marija i Ivan otrzymali na razie dziewięć ta­jemnic i mają nadal codzienne objawienia. Według Mirjany każdy z widzących ma wybrać księdza, który ogłosi tajem­nice. Ona wybrała ojca Petera Ljubicicia, franciszkanina. Dziesięć dni przed spełnieniem tajemnicy widząca będzie pościć o chlebie i wodzie z wybranym księdzem; siódmego dnia wyjawi tajemnicę księdzu, który ją ogłosi światu trzy dni przed jej wypełnieniem się.

W lipcu 1981 r. Pani obiecała też, że zostawi na wzgórzu objawień znak: stały, widoczny dla wszystkich i nieznisz­czalny.

Każdego 25 dnia miesiąca przekazuje przez Mariję orę­dzie przeznaczone dla świata. Marija przekazuje je francisz­kanom z parafii św. Jakuba z Medjugorje. Następnie jest ono tłumaczone na wiele języków i publikowane.

Od 1987 r. Maryja Panna ukazuje się Mirjanie każdego drugiego dnia miesiąca i modli się wraz z nią za niewie­rzących. Objawienie to jest obecnie otwarte dla wszystkich. Czasami dane jest orędzie.

Widzący pozostający podczas objawienia w ekstazie byli poddani gruntownym badaniom naukowym za pomo­cą nowoczesnej aparatury przez niezależne ekipy francuskie i włoskie. Badania te wykluczyły zaburzenia psychiczne oraz jakiekolwiek oszustwa czy manipulacje z ich strony.

Od początku objawień Medjugorje nawiedziło od dwu­dziestu pięciu do trzydziestu milionów pielgrzymów, w tym wielu księży, biskupów i kardynałów.

Obecnie wszyscy widzący założyli rodziny:

Ivanka Ivankovic (ur. 21.06.66) wyszła za mąż za Rajko Elez 28 grudnia 1986 r. Mają trójkę dzieci: Kristinę, Josipa i Ivana. Mieszkają w pobliżu Medjugorje.

Mirjana Dragicevic (ur. 18.03.65) wyszła za mąż za Mar­ko Soldo 16 września 1989 r. Mieszkają w Medjugorje, mają dwie córki: Yeronikę i Mariję.

Marija Pavlovic-Lunetti (ur.01.04.65) wyszła za mąż za Paolo Lunetti 8 września 1993 r. Mieszkają w Monza we Włoszech. Mają czterech synów: Michaela, Francesco Ma­rię, Marco i Giovanniego,

JakovColo (ur.06.03.71) ożenił się z AnnalisąBarozzi 11 kwietnia 1993 r. Mieszkają w Medjugorje. Mają troje dzieci: Arijannę Mariję, Davida Emmanuela i Myriam.

Ivan Dragicevic (iir.25.05.65) poślubił Laureen Murphy 23 października 1994 r.; przez większą część roku mieszkają w Stanach Zjednoczonych. Mają trójkę dzieci: Kristinę Ma­riję, Mikaela i Daniela.

Vicka Ivankovic (ur.03.09.64) wyszła za mąż za Mario Mijatovica 26 stycznia 2002. Mieszkają w Gradac, koło Me­djugorje, z dwójką dzieci: Mariją-Sofią i Ante.

Orędzie z 2 kwietnia 2006 do Mirjany

Moje dzieci, nie rozpoznajecie znaków czasu? Nie rozmawiacie o nich z sobą? Przyjdźcie do Mnie!

Wołam was, jako Matka!

1. Ukryte Dzieciątko

Czerwiec 1981

Palące słońce szykuje się powoli do schodzenia z hory­zontu, jest około trzeciej. W Hercegowinie w tym okresie letniego zrównania dnia z nocą lepiej w środku dnia nigdzie nie wychodzić albo zrobić sobie sjestę.

Tymczasem jednak na zboczu wzgórza stoi kobieta. Dziwne. Można by powiedzieć, że usiłuje schować dziecko, które trzyma w ramionach. Zakrywa je chustą, jak czynią kobiety na Wschodzie i jednocześnie zasłania jego twarz lekkim welonem. Dziecko jest tak małe, że wygląda na no­worodka. A ona sama, jest jego matką czy starszą siostrą? Wydaje się bardzo młoda, ma piętnaście, góra szesnaście lat. Kilka dziewcząt wpatruje się w nią zafascynowanych. Nie znają jej, nie jest z wioski, nawet, jeśli jest podobna do kobiet z tych stron ze swymi czarnymi włosami i różowymi policzkami. Chwilami odsłania welon zakrywający dziecko, tak jakby chciała objawić swój sekret i wachluje je rąbkiem płaszcza. Ale potem szybko znowu je przykrywa. Jej za­chowanie jest zastanawiające: cóż szczególnego jest w tym dziecku, że tak je traktuje?

Dziewczęta chronią się przed słońcem pod dębem. Zdu­mione wpatrują się w scenę, która wydaje im się pochodzić z innego świata. Jednak młoda mama jest za daleko, wy­soko na wzgórzu, prawie nie widzą dziecka. Szkoda! Pani czyni im wprawdzie znak ręką, żeby się zbliżyły, ale one stoją osłupiałe. Nie ma mowy, by mogły się ruszyć choćby na krok.

Tego samego wieczoru nikt już prawie nie pamięta

0 ukrytym dzieciątku, choć cała wioska rozmawia o jego matce. Żaden z tych wieśniaków z Bijakovići nie wątpi nawet przez chwilę, że od tej pory nigdy już ich życie nie będzie takie jak dotąd. Ukryte dzieciątko i jego matka już zaczęli przeprowadzać rewolucję w ich małym przysiółku, nic nie będzie odtąd takie samo. Od tej pory najmniejszy z najmniejszych będzie ich prowadzić wraz ze swą Matką, On, „przed którym zegnie się każde kolano istot niebieskich

1 ziemskich, i podziemnych” (por. Flp 2,10). To On jest prawdziwym przewodnikiem, to On posyła swoją Matkę, by przygotowała ludzkość na Jego powtórne przyjście. To On, ukryty w Maryi i we wszystkich tabernakulach świata, przy­chodzi w sposób boski prowadzić świat.

Wiele książek napisano o Matce, potrzebna jest więc też książka o Dziecku, książka, która odsłania maleńką część Jego żywej obecności w samym Medjugorje i poza nim1.

Sześć miesięcy po pierwszym objawieniu na wzgórzu Dzieciątko Jezus znów ukazało się widzącym, tym razem ubrane w złoty welon swojej Mamy. Miało to miejsce w dniu Bożego Narodzenia. Wieczorem 25 grudnia 1981 r. szóstka widzących wyraźnie ujrzała Dziecko-Boga, Boga będące­go noworodkiem, który ma zaledwie kilka godzin. Co ro­biło Dzieciątko? Bawiło się w chowanego welonem swo­jej Matki. Chciałoby się, by młodzi widzący, tak jeszcze sztywni i niezgrabni w kontakcie z nadprzyrodzonym, chociaż się uśmiechnęli.

Współczesny człowiek, zabiegany, doświadczający tak wielu lęków i chory, potrzebuje, by wyzdrowieć, pobawić się z Dzieciątkiem Jezus. Potrzebuje bawić się z Bogiem, by zmartwychwstać. By zwyciężyć siły zła, które niszczą go od wewnątrz, a od zewnątrz zagrażają światu, potrzeba innej armii niż ludzka armia. Potrzeba nam Dzieciątka Jezus.

W pewnym dużym kraju sekty satanistyczne stały się tak groźne, że policja postanowiła stworzyć osobny depar­tament, który będzie je zwalczać. Potrzebny był człowiek o wyjątkowych zdolnościach, który będzie w stanieje po ko­lei ujawniać. Znaleziono kogoś takiego, wydawał się dosko­nały i pewny, wiele razy tego dowiódł. Zajął to stanowisko. Szczęśliwy wybranek miał tylko jedną słabą stronę, okazał się głęboko zakamuflowanym satanistą. Dlatego trzeba nam innej siły niż ziemska, by walczyć ze Złym, gdyż ma on, na krótki już czas, władzę. By zawaliło się jego panowanie, potrzebne jest niewinne Dziecko.

W tej książce, małymi kroczkami, pragnę wam ukazać, drodzy czytelnicy, proste sposoby poznania, choć odrobinę tego Boga, który się objawia. Znajdziecie tu różne obra­zy, utkane ze świadectw i faktów, w których każdy będzie mógł odnaleźć klucz do swego własnego życia i odrobinę się wzmocnić.

Jeśli znajdziecie się któregoś dnia z powodu Jezusa w więzieniu i będziecie zbyt słabi, by się modlić - klucz znajdzie się w rozdziale 14: „Nieznany język”.

Jeśli będzie wam brakowało jedzenia - recepta jest w roz­dziale 72: „Pan Bóg rozmnaża”.

Gdy zabraknie pieniędzy - droga wyjścia w rozdziale 75: „Koszyk Opatrzności”.

A kiedy zabraknie lekarstw? Odpowiedni adres jest w rozdziale 49: „Dobry święty Józef’.

Pewnego dnia fale zła wam zagrożą? Pomysł znajduje się w rozdziale 67: „Operacja Jerycho”.

Ogarnie was lęk przed śmiercią? Odpowiedź w rozdziale 47: „Niebo na wyciągnięcie ręki”.

Innego dnia nie będziecie zdolni przebaczyć? Wyjście w rozdziale 43: „Odnaleźć dziecko”.

Ogarnie was rozpacz? Ratunek w rozdziale 73: „Marta Robin i samobójcy”.

Niektóre świadectwa nie są bezpośrednio związane z Medjugorje, ale wybrałam je zgodnie ze wspólnym kryterium: pomagają odkryć ukrytą moc Chrystusa i wejść z Nim w ko­munię. Bo ukryte Dzieciątko ze wzgórza to w ogóle niewin­ność Boga. Niezależnie od tego, w jakim aspekcie On się objawia, On, Bóg, który jest, który był i który przychodzi -jest zawsze Dzieckiem.

 

Orędzie z 18 marca 2000 do Mirjany

Wzywajcie Imienia mojego Syna. Przyjmujcie je w waszych sercach. Jedynie w imieniu mojego Syna możecie żyć w waszych sercach prawdziwym szczę­ściem i prawdziwym pokojem. Jedynie tak możecie poznać miłość Boga i nieść ją daleko. Zapraszam was, byście stali się moimi apostołami.

2. Błękitne oczy Veroniki

Margate, Afryka Południowa, 9 sierpnia 1998

Veronica nie śpi. Czy dziwne gorąco, które rozgrzewa jej serce, sprawi, że będzie przytomna aż do świtu? Na szczę­ście Alex, jej mąż, wydaje się zanurzony w zdrowym, głębo­kim śnie. Veronica zaczyna się modlić, a raczej „rozmawiać z Jezusem”, gdyż właściwie nie zna innych modlitw niż te, które płyną wprost z serca. Nawet, gdy odmawia Ojcze nasz, ma się wrażenie, że sama ułożyła słowa, tak wiele wkłada w nie uczucia.

Jest jeszcze noc, gdy Veronica postanawia przenieść się do salonu, siada tam w fotelu stojącym naprzeciw krzyża. Tu może się modlić swobodniej. Ofiaruje Jezusowi każdą radość i każdą łzę, On najlepiej zna jej przeżycia. Veronica kocha Go tak, że trudno to opisać. Jej największą radością jest powierzanie Mu najprostszych codziennych spraw, róż­nych sytuacji, bliskich osób, a potem pytanie Go: „Co o tym myślisz?” Jak mogłabym Ci w tej sprawie pomóc?”.

Veronica nic wie, ile czasu upłynęło. Jak długo już się modli? Nagle jej uwagę przykuwa coś niecodziennego. Twarz zaczyna ją palić, ogarnia ją światło, coraz silniejsze... Co się dzieje?

Całkowicie niewidoma

Veronica urodziła się w Afryce Południowej, w rodzinie, w której było ośmioro dzieci, w katolickiej rodzinie o bar­dzo silnej i prostej wierze. Cały dom rano chodził na Mszę, wieczorem na nieszpory, razem odmawiał różaniec. W nie­dzielę lubili chodzić na Msze afrykańskie z zachwycającymi śpiewami. Nie dyskutowano o tej pobożności, była czymś naturalnym, częścią ich życia, taką jak praca, posiłek czy sen. Jednak mała Veronica od urodzenia dźwigała krzyż: odklejenie siatkówki w obu oczach niemal zupełnie pozbawiło ją wzroku. Gdy była dzieckiem, przestała widzieć lewym okiem, podczas gdy prawe ledwo widziało, jakby za ciem­noszarą zasłoną. W 1977 r. stała się całkowicie niewidoma. Jednak jej twarz nie przestała być niezwykle piękna.

W 1956 r. wyszła za mąż za Alexa, dyrektora finanso­wego dużej firmy odzieżowej, i urodziła czworo dzieci. Alex okazał się aniołem, który zstąpił z nieba. Bóg go postawił, by stał przy Veronice i chronił ją jak cenny skarb. Należał do tego gatunku mężów, którzy potrafią kochać żonę czułą i spokojną miłością czerpaną wprost z serca Bożego.

Tej nazwy nie da się wymówić

Tak, więc tej nocy niewidomą Veronicę ogarnęło światło. W pierwszej chwili się przestraszyła, serce zaczęło jej walić jak młotem. Potem spostrzegła, że w tym świetle stoi przed nią mężczyzna, a jest nim Jezus. Czy było to rzeczywiste ob­jawienie, czy wizja? Mało ważne. Veronica widziała Jezusa, lecz był On skąpany w tak wielkim świetle, że właściwie miała jedynie świadomość Jego obecności. Jezus wyciągnął do niej ręce i powiedział:

- Chodź, wstań i módl się ze mną!

Ukazał jej w tym momencie wioskę położoną na wzgó­rzach. Veronica nic nie rozumiała. Ujrzała kościół, dwie wie­że, na każdej krzyż, trzy okna w arkadach. Widzi też wnętrze kościoła, zauważa drugi witraż po prawej, ukazujący Zwia­stowanie. Zanim stała się zupełnie niewidoma, trochę podró­żowali z Alexem, byli w Izraelu, w Lourdes, w Fatimie, ale tego kościoła nigdy nie widziała. Wioski również.

- Jezu, nie znam tego miejsca.

Jezus patrzy na nią uśmiecha się i mówi:

- Medjugorje. Tam dam ci światło i pokażę drogę.

Po tych słowach zniknął.

Veronica siedzi w fotelu zmieszana. Znowu nic nie wi­dzi. Usiłuje zrozumieć, co się stało i co może się stać. Alex odnajduje ją we łzach, ale są to łzy radości. Niepokoi się jej stanem i słyszy przedziwną wiadomość:

-Alex, posłuchaj! Przyszedł do mnie Jezus, powiedział, że mamy jechać do Medjugorje, iść z Nim i się modlić, i że tam „da mi światło i wskaże drogę”.

-Co takiego? Medjugorje?

Alex powtarza nazwę miejscowości trzy razy. Spuszczają nosy na kwintę. Co za dziwna nazwa? Veronica szczegółowo opisuje wioskę, a Alex rysuje ją ołówkiem, wioskę i kościół. W ciągu następnych dni wydzwaniają do wszystkich biur po­dróży. Ale wszędzie to samo. Nikt nie słyszał tej dziwnej na­zwy, nikt nie ma pojęcia, gdzie to może być, a oni nawet nie znają nazwy kraju. Miejscowość nie znajduje się na żadnej mapie, w żadnym przewodniku turystycznym. Alexa spoty­ka porażka za porażką. Jednak dwa tygodnie później słyszą w słuchawce rozradowanego, jak nigdy dotąd, przyjaciela:

- Wracam z fantastycznej pielgrzymki. To mała wioska w Bośni, Matka Boża ukazuje się kilkorgu młodych. Musi­cie tam koniecznie pojechać. Wrażenie ogromne. Nazywa się Medjugorje.

- Medjugorje?

Przyjaciel wyjaśnia, jak dostać wizę, i po załatwieniu fury spraw administracyjnych Alex i Veronica wsiadają do samolotu. Mają jedną busolę: robić to, co Jezus polecił Veronice.

Po przyjeździe do Medjugorje wynajmują samochód i oglądają wieś. Alex nic nie mówi, patrzy uważnie... i nagle woła:

- Veronica, jesteśmy na miejscu! Kościół, dwie wieże, wielki krzyż na szczycie góry. Mam wrażenie, że już widzia­łem tę wioskę, wygląda dokładnie tak, jak ją opisałaś.

Zachowują się w samochodzie jak dwójka podekscyto­wanych dzieci. Alex dokładnie opisuje wioskę, a Veronica chłonie każdy szczegół - potwierdzenie jej wizji, niczym pocałunek Jezusa w sercu. Jezus jej nie oszukał! W ciągu dwóch dni, wsparta na ramieniu Alexa, przemierza Me­djugorje i uczestniczy we wszystkich punktach programu proponowanego przez parafię. Mieszkają u Miry Ostojić i z podziwem słuchają świadectwa tej rodziny, która z całe­go serca stara się żyć orędziami Gospy.

Trzeciego dnia Mira prowadzi ich do Vicki, która zwraca się do różnojęzycznych grup pielgrzymów.

Alex stara się chronić Veronicę przed tłumem, cisnącym się wokół schodków, z których mówi Vicka. Ale oboje są ściśnięci jak sardynki, nie mogą zrobić najmniejszego ru­chu. Gdy Vicka przychodzi i zaczyna się modlić, wszystkie oczy są w nią wpatrzone, a najniżsi wspinają się na palce, żeby lepiej ją widzieć.

Alex szeptem opisuje Veronice, co się dzieje, gdy nagle zdumiony tym, co widzi, mówi:

- Veronica, Vicka patrzy na ciebie. Uśmiecha się do cie­bie!

- Uśmiecha się do mnie! O, jak bym chciała móc ją zo­baczyć!

Najdziwniejsze jest jednak to, że na oczach około pię­ciuset osób Vicka nie poprzestaje na posyłaniu uśmiechów Veronice.

- Schodzi ze schodków... patrzy na ciebie... idzie do cie­bie...

- Och, Alex, gdybym tylko mogła ją zobaczyć, to byłoby cudowanie - powtarza Veronica.

Nagle czuje jakąś dłoń, spoczywającą na jej oczach. Osłupiała ze zdziwienia skupia się całkowicie na słuchaniu, bo słyszy nad sobą ten dziwny obcy język, ten sam głos, który słyszała wcześniej. To Vicka. Vicka przyszła modlić się za nią, za jej piękne błękitne oczy. Po długiej modlitwie Vicka zdejmuje rękę i Veronica czuje, że jej prawe oko oży­ło... Widzi!

- Widzę! - woła.

Czy to jej się śni? Ależ nie, wszystko dzieje się naprawdę.

Pierwsze co widzi to twarz Vicki i rozświetlający ją cu­downy uśmiech. Ale wizja ta twa tylko moment, bo Vicka przyciąga Veronicę do siebie i ją przytula. Tuli ją z taką czu­łością, że Veronica jakby dotykała nieba w tej osobie małej służebnicy Gospy. Alex płacze z radości.

Veronica odzyskała wzrok. Wiadomość roznosi się lotem błyskawicy. Po wieczornej Mszy ojciec Slavko prosi Veronicę, by podeszła do ołtarza i odmówiła Magnificat wobec pełnego kościoła. Ma rację: Veronica stała się chodzącym Magnificat - nie przestaje dziękować Bogu, który pozwolił jej znów widzieć. Wcale nie liczyła na takie uzdrowienie.

Ale Jezus nigdy nie daje uzdrowienia fizycznego, nie do­tykając w pewien sposób całej osoby, gdyż wszystkie Jego dary są skierowane ku największemu uzdrowieniu, jakim jest uzdrowieniu duszy, które trwa na wieki.

Veronica nie przestaje powtarzać sobie słów, które usły­szała owej nocy w Margate: Tam dam ci światło i pokażę drogę.

- A droga? Co mają robić?

Po tym uzdrowieniu droga sama się przed nimi otwo­rzyła. Spontanicznie zaczęli pracować, by dotrzeć do tych wszystkich, którzy w Afryce Południowej nie znają jeszcze miłości Boga. Kilka miesięcy później zaproponowałam im współpracę z nami, stali się naszą mała ekipą Children of Medjugorje w głębi Afryki. Nie byłam świadoma, co ro­bię... Przekroczyli moje wszelkie oczekiwania. Bez żadnej wcześniejszej formacji pomocnej do bycia apostołem, bar­dzo prostymi środkami, często czuwając w nocy, duszą i cia­łem oddali się temu, by dać poznać innym to, co odmieniło ich życie. Dzięki nim orędzia z Medjugorje zagościły w ty­siącach domów, uratowały niejedno życie, ożywiły wiarę, która była już u wielu martwa, przyniosły nadzieję i szeroko zasiały radość.

Apostołowie czasów ostatecznych

W Medjugorje, Gospa ma swoich małych proroków i w ciągu szesnastu lat pracy dla Niej nauczyłam się rozpo­znawać ich pewne wyraźne cechy wspólne: są prości i pokor­ni, po królewsku wolni od myśli: „co o mnie powiedzą inni”, nieustannie karmią się słowem Bożym i orędziami z Me­djugorje, nie powstrzymują ich żadne przeszkody i, rzecz przedziwna, są jakby od wewnątrz przekonani, o co mają prosić w modlitwie. Rezultat: otrzymują niemal wszystko, o co proszą. To mała armia Gospy, jej małe „komando”, które dotrze wszędzie. Tam, gdzie wielcy potrzebują innych wielkich, by im otwierali drogi, ci mali prorocy nie kłopoczą się niczym: mają aniołów, świętych i to jest o wiele skutecz­niejsze.

Słońce nie zachodzi, jeśli Veronica nie ma do opowie­dzenia jakiejś pięknej historii z serii: „Co Pan uczynił dla tej czy innej osoby, w takiej czy w takiej sytuacji...”. Można to nazwać „byciem podłączonym do nieba”. Spotka księ­dza, który zbyt lekko traktuje swe kapłaństwo? Natychmiast staje się jego duchowym dzieckiem i nie przestaje błagać Boga oraz wszystkich świętych tak długo, aż ksiądz wyzna­je z płaczem swoje grzechy i zaczyna życie od nowa. Wi­dzi młodego w depresji, widzi, że grożą mu narkotyki czy grzech nieczystości? Pan szepce jej do ucha, jaki jest powód jego cierpienia. Staje się jej synem, nosi go w swym łonie z czułością, modli się niczym Mojżesz na górze i jak ci pro­rocy, którzy nigdy nie dają Bogu spokoju. Potem udaje jej się dotrzeć do tej młodej osoby, porozmawiać z nią i czło­wiek ten ożywa. Veronica umie „brać Boga na uczucia”, to jej sekret.

Oczy Veroniki przypominają kolorem morze, błękit czystszy niż Morze Śródziemne w lipcowym słońcu. Dlaczego Jezus uzdrowił tylko jej prawe oko? Z pewnością z miłosierdzia. Pewnego dnia Veronica zwierzyła mi się, że w pewnym sensie wolała być niewidoma, niż widzieć, gdyż patrzenie może stać się bardzo dużym rozproszeniem dla serca. A poza tym jest dziś tak wiele rzeczy brzydkich... Jezus wziął to pod uwagę: zachował lewe oko tylko dla sie­bie, by Veronica kontemplowała Go i czerpała z Niego siłę. Uzdrowił prawe oko, by pozwolić Veronice spotykać się z nędzą świata i odcisnąć na niej Boże piękno.

Orędzie z 25 listopada 1987

Drogie dzieci (...) Jeżeli się nie modlicie, nie będziecie mogli odkryć mojej miłości i planów, które Bóg ma wobec tej parafii i wobec każdego z was. Módlcie się, by szatan nie przyciągnął was swoją pychą i fałszy­wą siłą. Jestem z wami i pragnę, byście wierzyli, że was kocham.

3. Korona jest dla Króla!

 

Moja przyjaciółka Catherina jest w wielkim pomieszaniu. Sześćdziesiąt lat, matka i babcia, podpora parafii, dawno już postanowiła pozwolić, by Duch Święty nią kierował, ale sil­na osobowość nie pozwala jej się łatwo podporządkowywać wyrokom nieba. Co robić? Boskie nieraz przeszkadza ludz­kiemu, to my mamy się zmieniać, nie Bóg!

Nocą Pan mówi czasem do Catheriny w snach. Tej nocy trudno jej pogodzić się z przesłaniem, które usłyszała. Wolałaby spać spokojnie.

Ponieważ jest pełnia lata, wyrwała się na trzy dni na rekolekcje, na których będzie obecnych wielu księży z diecezji. Zamierza „złapać oddech”. Tym­czasem Pan powierza jej bardzo delikatną misję, doprawdy kłopotliwą...

Catherina spotyka się z siostrą Mariną, która jest jej prze­wodnikiem duchowym:

- Marina, tej nocy Pan obudził innie o trzeciej i powie­dział mi: „Znajdź ojca Stephena i powiedz mu, żeby zdjął ze swojej głowy koronę i oddał ją Królowi, by nie straciła blasku”. Co mam robić?

- Musisz pójść i mu to powiedzieć.

Ojciec Stephen jest członkiem zgromadzenia zakonnego i ostatnio stał się w mieście bardzo popularny. Zaniepoko­jona Catherina długo rozmyśla, zastanawia się i w końcu mówi:

- Nie, nie pójdę. Kim jestem, żeby przekazywać kapła­nowi takie przesłanie?

Kilka nocy później Pan znowu ją budzi:

- Czyż nie prosiłem cię, żebyś poszła do ojca Stephena i powiedziała mu, żeby zdjął z głowy koronę i oddał ją Kró­lowi, by nie straciła blasku?

Catherina znowu prosi o radę siostrę Marinę i znowu sły­szy tę samą odpowiedź: „Idź!”.

- Nie mogę! Jak mam mu coś takiego powiedzieć? Nie uwierzy mi.

- Zobaczymy... Ale tak czy inaczej masz pójść!

Po raz trzeci kilka dni później Pan budzi Catherinę o trze­ciej w nocy. Tym razem Jego głos jest bardziej stanowczy:

- Kiedy ci mówię, że masz iść, powinnaś pójść! Jak nie pójdziesz, poślę kogoś innego.

Catherina postanawia pójść. Dzwoni do ojca i umawia się z nim na spowiedź, jeszcze tego samego wieczoru.

- O co chodzi? Coś nie tak?

- Powiem ojcu w konfesjonale - mówi Catherina bez żadnych wyjaśnień.

Spotykają się w zakrystii i Catherina przystępuje do spo­wiedzi. Potem przekazuje mu przesłanie, dokładnie w takiej formie, w jakiej je usłyszała.

- Pan prosił, żebym to ojcu powiedziała. Obawiam się, że ojciec mi nie uwierzy, ale to już trudno. Niech ojciec z tym zrobi, co ojciec uważa.

Tydzień później przyjaciele dzwonią i opowiadają jej, że w święto Chrystusa Króla ojciec Stephen ukazał się w orna­cie z ogromną koroną. Catherina dowiaduje się też od róż­nych osób, że ojciec Stephen musiał przeżyć jakieś mocne duchowe doświadczenie, bo stał się bardzo radosny, otwarty, inaczej odprawia teraz Mszę św.

W styczniu, sześć miesięcy po owym niecodziennym przesłaniu, siostra Marina dzwoni do Catheriny:

- Nie uwierzysz! Ojciec Stephen upadł przy ołtarzu po przekazaniu znaku pokoju. Zmarł nagle.

Jego przedwczesna śmierć wywarła spore wrażenie w diecezji. Pewnego ranka po pogrzebie Catherina wchodzi do kościoła i natyka się na Bennie, która myje posadzkę dużą ilością wody. Zamieniają kilka słów jak stare znajome:

- Jaka strata dla diecezji - mówi Bennie. - Tym bardziej że tak się zmienił ostatnimi czasy, zauważyłaś?

-O tak!

Catherina bardzo lubi Bennie, najpokorniejszą kobietę w okolicy, niestrudzoną w służeniu innym, prostą i czystą niczym źródło.

- Catherina, chcę ci coś powiedzieć, ale tylko tobie, w se­krecie - szepce Bennie.

- Dobrze, zachowam sekret.

- Widzisz... Ostatniego lata usłyszałam w sercu głos, który mi mówił: „Znajdź ojca Stephena i powiedz mu, żeby zdjął koronę z głowy i oddał ją Królowi, by nie straciła bla­sku”. Zrozumiałam, że to był głos Jezusa.

- i co dalej? - chce wiedzieć Catherina.

- Powiedziałam: „Nie!”. Byłam mokra ze strachu. Po­wiedziałam: „Ja? Mam zrobić coś takiego? Jezu, przecież wiesz dobrze, że nie mogę! To jest kapłan! A ja kim jestem? Nie, Jezu, musisz wysłać do niego kogoś innego”. Potem poszłam porozmawiać o tym z liderem Odnowy charyzma­tycznej, osobna rzecz, co on o tym myśli, ale w każdym razie nie uwierzył mi.

- I co dalej? Jezus już cię drugi raz nie prosił?

- Nie. Musiał znaleźć kogoś innego.

Orędzie z 25 listopada 1991

Drogie dzieci! (...) Pragnę was wszystkich jak naj­bardziej przybliżyć do Jezusa i Jego zranionego Serca, abyście mogli pojąć niezmierną miłość, która została dana za każdego z was. Dlatego, drogie dzieci, módl­cie się, aby z waszych serc wytrysnęło źródło miłości do każdego człowieka i do tego, który was nienawi­dzi i pogardza wami. Miłością Jezusa łatwo możecie zwyciężyć całą nędzę tego żałosnego świata, który jest bez nadziei dla tych, którzy nie znają Jezusa. Jestem z wami i kocham was niezmierną miłością Jezusa. Dziękuję wam za wszystkie ofiary i modlitwy. Módl­cie się, abym mogła pomóc jeszcze więcej. Potrzebne mi są wasze modlitwy.

4. Moja przyszłość w gwiazdach?

Indie, jesień 1972

Mężczyzna patrzy na mnie pobłażliwie. Biało-żółtawą brodę ma ściągniętą na końcu czarną gumką, tak jak często się to spotyka w owych przeludnionych dzielnicach Delhi. Jest wrzesień, powietrze po przejściu monsunu stało się nieco lżejsze. Okno pokoju jest otwarte, z uliczki dochodzą krzyki dzieci, odgłosy sabotów, nonszalanckie kroki wygłodniałych świętych krów, wałęsających się przed kramami. Mężczyzna siedzi na ziemi w pozycji kwiatu lotosu na dywanach, które z pewnością były białe lata temu, mówi tonem monotonnym, jakby czytał jakiś nudny urzędowy dokument. Tymczasem czyta trzymaną, w ręku księgą mojego życia...

Umowa z Bogiem

Byłam katoliczką, znałam dosyć dobrze Ewangelie, sła­biej Listy i ani trochę Starego Testamentu. Myśl, by pełnić w życiu wolę Boga - Jego wolę w stosunku do mojego życia - była mi zupełnie obca. Nawet gorzej: nie było mowy, by mi się spodobała, gdyż nieświadomie nabrałam wobec niej silnych podejrzeń. Mając siedemnaście lat, tak myślałam o przyszłości: lepiej, żebym sama decydowała o moim życiu

1 sama obierała kierunek, bo jeśli pozwolę, żeby czynił to Bóg, moje życie może stać się męką. Będę szła prostą drogą ku depresji. Skąd taka myśl? Stąd, że za każdym razem, gdy mówiono przy mnie o woli Bożej, wiązało się to z jakimś nieszczęściem:

- Och, patrzcie, ona nie ma jeszcze trzydziestu lat, a już jest wdową z małymi dziećmi... Ale jeśli taka jest wobec niej wola Boża, On da jej siłę, by ją przyjęła.

- Taki miły człowiek, a jest śmiertelnie chory, ma przed sobą najwyżej dwa miesiące życia... Módlmy się za niego, żeby miał siłę powiedzieć „tak” w tej próbie, zgodzić się z wolą Bożą...

- Jakie to okropne, to dziecko się urodziło kaleką, nigdy nie będzie widzieć ani słyszeć, jaki to krzyż dla jego rodzi­ców. Ale taka jest wola Boża, trzeba ją przyjąć.

Przez całe dzieciństwo nigdy nie słyszałam, by mówiono

0 więzi łączącej szczęście i zamysł Boży. Gdy jakaś para kochała się tak bardzo, że wkrótce miała się pobrać, dlacze­go nie mówiono o pięknej woli Bożej w stosunku do nich? Nie, powiedziano by o Bogu w życiu tej pary dopiero, gdyby dotknęło ich nieszczęście.

Gdy miałam dwadzieścia lat, szukałam drogi po omacku w cierpieniu. Po co jestem na ziemi? Nie miałam zielonego pojęcia. Oczywiście fascynowała mnie wielkość chrześci­jaństwa i osoba Chrystusa pozwalała mi przeczuwać nie­skończone perspektywy i niesłychany potencjał dobra. Ale jak konkretnie to odnaleźć w moim studenckim życiu? Jak połączyć tę przeczuwaną chwilami wielkość, z pewnością bardziej realną niż słońce, ale jednak niedostępną mojemu sercu zamkniętemu, zatrzaśniętemu w ciemności?

Podziwiałam historie apostołów i pierwszych chrześcijan opisane w Dziejach Apostolskich. Ich wiara przenosiła góry i mogli z czystym sumieniem stwierdzić: „Duch Święty i my postanowiliśmy..., ponieważ moc Ducha Świętego towa­rzyszyła im we wszystkich okolicznościach. Cuda i znaki dokonywały się przez ich ręce, oczywiście w ich drodze nie brakło też prób, ale za każdym razem były one przeżywa­ne w radości, zwyciężane miłością. Gdy czytałam te opisy, mały płomyk zapalał się w głębi mojego serca, tak jakbym widziała rodzaj życia, do jakiego zostałam stworzona, od stóp do głów. Przygoda, miłość, działanie z pasją, radość, odczuwalna obecność nieba pomimo wszystko - tak, tego pragnę!

Zawarłam więc rodzaj umowy z Bogiem, mając nadzieję, że w pewnym sensie Go sprowokuję:

- Panie, gdzie są ci apostołowie dzisiaj? Gdzie są ci nowi świadkowie, tak bardzo wypełnieni Tobą, że ludzie będą się cisnąć, by padł na nich choć ich cień, gdy będą prze­chodzić, aby zostali uzdrowieni? Gdzie jest Filip, którego Duch Święty porwał, by ewangelizował i ochrzcił poganina przejeżdżającego drogą? Gdzie Paweł, który słowami ognia budził wiarę w tysiącach Żydów? A Piotr, podczas którego mowy Duch Święty zstąpił na nic nierozumiejących po­gan? Panie, takiego chrześcijaństwa szukam! Obiecuję Ci: w dniu, w którym pokażesz mi takich apostołów, zostawię wszystko i pójdę z nimi.

 

Księga mojego życia w sanskrycie?

Gdy przyszłam tego ranka do owego Hindusa, nie zda­wałam sobie sprawy, jaki wpływ ta wizyta na mnie wywrze. Polecał mi go bardzo minister Pendżabu, mówiąc:

- Jeśli chce pani współpracować z ministerstwem han­dlu, sprowadzając do Francji nasze wyroby artystyczne, mu­simy sprawdzić, czy to przedsięwzięcie jest zapisane w pani gwiazdach. Jeśli nie, lepiej od razu od niego odstąpić. Mam bardzo szanowanego przyjaciela w starej dzielnicy Delhi; pracował dla Białego Domu, dla prezydenta X, również dla pani Indiry Ghandi. Ma szczególne dary; jak zapewne pani wie, wielu szefów państw konsultuje się z hinduskimi astro­logami, żeby lepiej kierować swoim krajem.

Miałam dwadzieścia cztery lata, propozycja dotyczyła mojej pracy i była pociągająca. Chciałam sprowadzać do Paryża piękne przedmioty produkowane w Indiach, rzemio­sło artystyczne i dzięki temu móc przez długie miesiące żyć w Indiach.

Zgodziłam się. Minister poszedł ze mną do astrologa. Ledwo przyszłam, mężczyzna kazał mi usiąść i zaczął mnie wypytywać o miejsce, datę i godzinę narodzenia. Później narysował na papierze dziwne rysunki, które w niczym nie przypominały horoskopów, jakie poznałam na Zachodzie. (W internacie już w wieku piętnastu lat zostałam wprowa­dzona w tajniki astrologii oraz w praktykowanie spirytyzmu. Niektóre koleżanki z klasy nie czyniły kroku, nie stawia­jąc tarota, nie pytając wcześniej gwiazd czy duchów, które przychodziły, gdy „kręciłyśmy stolikami”. Ani rodzice, ani siostry zakonne, które prowadziły ten porządny katolicki internat, nie mieli pojęcia o tym wszystkich, co działo się w czasie naszych wolnych godzin).

Mężczyzna się nie uśmiecha i jego powaga zaczyna mi ciążyć. Naiwne podniecenie, które towarzyszyło mi, gdy do niego szłam, bardzo szybko ustępuje miejsca niespokoj­nemu oczekiwaniu. Mężczyzna wstaje, trzymając w ręku „mój” rysunek.

- Proszę chwilę poczekać, pójdę do biblioteki po pani

księgą życia.

Wraca, niosąc w rękach stare pożółkłe kartki źle opra­wione.

- Ta księga została napisana bardzo dawno temu w san- skrycie - mówi - mam ją od zawsze w bibliotece, trzymałem ją dla pani, wiedziałem, że pani przyjdzie. Przeczytam pani, to pani księga życia.

Patrzę podejrzliwie na ten dziwny stary tekst i pytam wzrokiem „mojego” ministra:

- Moja księga życia?

Minister potakuje i hinduski astrolog na podstawie tek­stu w sanskrycie kreśli główne wątki mojego przeszłego życia, rok po roku, od urodzenia. Określa moją sytuację ro­dzinną, wymienia w dobrej kolejności moich braci i siostry, opisuje sytuację mojego dziadka oraz moje dziecięce choro­by (o których nie wiedziałam), studia, poziom inteligencji, życie uczuciowe, poszukiwania duchowe... Opisuje kilka kluczowych dla mnie osób, pełniących wówczas w moim życiu ważną rolę. Dochodzi tak do dwudziestego czwartego roku życia, po czym idzie dalej, a więc zaczyna przepowia­dać mi przyszłość.

Czułam się z każdą chwilą gorzej. Mężczyzna przeszy­wał mnie metalicznym wzrokiem. Nie było w nim odrobiny ciepła, wręcz przeciwnie - była brzydota, jaką daje błysk nienawiści w oczach. Wymieniał najbardziej osobiste chwile mojego życia, tak jakby mówił o danych matematycznych, tym bardziej że każde wydarzenie, każdą chwilę mojej histo­rii tłumaczył położeniem gwiazd. „Podjęła pani takie studia dlatego, że Mars zbliżał się do Jupitera. W tym momencie Saturn odwrócił się w ten sposób, a Wielka Niedźwiedzi­ca w ten (nie pamiętam dokładnie jego opisów, ale taki był schemat), dlatego przyciągnęła panią tamta osoba.” Jednym słowem astrolog dawał mi do zrozumienia, że bieg mojego życia zależał od gwiazd.

Gdy doszedł do trzydziestego roku życia (opisał więc sześć lat mojej przyszłości), wstał i powiedział:

- Tutaj księga się kończy, pójdę poszukać dalszego ciągu w bibliotece.

W tym miejscu nie wytrzymałam. Skorzystałam z prze­rwy i sama się podniosłam:

- Nie - powiedziałam - wystarczy, nie potrzebuję znać dalszej części mojego życia. Dziękuję panu, pójdziemy już...

Minister zdziwiony moją decyzją zaczął bąkać przyjacie­lowi wyjaśnienia o obcokrajowcach, którzy nie rozumieją bogactwa hinduskiej kultury. Tak czy inaczej uprzejmie to­warzyszył mi do wyjścia.

Słońce stało w zenicie, gdy wyszłam z tego mieszkania, światło zalewające pełną ludzi uliczkę mnie ogłuszyło. Mu­siałam stwierdzić oczywistość: nie byłam tą samą osobą. Usiłowałam przekonywać siebie: „Nie, nic się nie stało, to bez znaczenia”, ale nie mogłam się uspokoić. Mężczyzna wstrzyknął mi potężną dawkę trucizny i w moim najgłęb­szym wnętrzu pojawił się lęk. Wróciłam do mieszkania moich przyjaciół w Delhi, którzy byli dla mnie jak druga rodzina, i wybuchnęłam płaczem. Żadne ich serdeczne sło­wa nie były w stanie mnie pocieszyć, nic nie mogło usunąć trucizny, którą połknęłam.

Mężczyzna uczynił ze mnie sierotę. Straciłam Ojca. Przedtem wierzyłam w Niego, w mojego Stworzyciela, mo­je źródło, korzenie, pochodzenie. Wierzyłam, że stworzył mnie z miłości. Wierzyłam, że trzymał świat w swoich rę­kach i że miłość będzie miała ostatnie słowo. Wiedziałam, że w Nim jest moje prawdziwe mieszkanie. Tymczasem męż­czyzna jasno wyłożył, że nic takiego nie istnieje, że moje życie jest serią całkowicie bezosobowych, astronomicznych zdarzeń. Ujrzałam siebie zależną od tych gwiazd, o których nic nie wiedziałam, wielkich, zimnych, dalekich i niedostęp­nych, i dreszcz przeleciał mi po plecach. Mężczyzna trafnie opowiadał o moim przeszłym życiu, łącząc je z gwiazdami; w jaki więc sposób moja przyszłość może się zdecydować w wolności mojego serca? Nałożył na mnie jarzmo, które mnie przerażało. Buntowałam się. Nie chciałam go, ale czu­łam, że nie mam już wyboru. Zostałam uwięziona w fatali­zmie.

Po powrocie do Francji wróciłam do dawnych zajęć, ale z dnia na dzień byłam w gorszym stanie psychicznym. Mam usposobienie raczej optymistyczne, ale ukryty rak niszczył odtąd we mnie nadzieję. Pojawiły się dziwne objawy. Na przykład budziłam się w nocy i zaczynałam wymawiać sło­wa pełne nienawiści przeciw tej czy innej osobie, bez powo­du. Straciłam apetyt i zaczęłam słabnąć. Serce przygniatało trudne do opisania cierpienie, stawało się ono nie do zniesie­nia w zastygłej ciszy nocy. Po dziewięciu miesiącach takiego stanu doszłam do linii demarkacyjnej, która oddziela życie i śmierć; w moim umyśle zrodziła się myśl o samobójstwie.

Nie wytrzymam dłużej niż do piątej po południu

Pewnego dnia w czerwcu 1973 r. przyszła do mnie moja siostra Marie-Pia. Chociaż bardzo starałam się ukryć przed nią, co się ze mną dzieje, dostrzegła moją rozpacz. Powie­działa;

- Emmanuelle, jutro są Zielone Święta, chodź ze mną, spotkałam cudowną grupę modlitewną, będą mieli duże

spotkanie z okazji Zesłania Ducha Świętego. Chodź! Duch Święty ci pomoże.

- Bardzo miły ten twój Duch Święty, ale nic mi nie po­może.

Moja siostra odeszła zasmucona, ale mimo wszystko zo­stawiła mi adres spotkania.

Tej nocy przeżyłam piekło. Byłam jakby rozszarpywana od wewnątrz, powalona. Rano wiedziałam, że nie mogę już dłużej żyć. Myśl, że mam przeżyć kolejne długie godziny tego dnia, jawiła mi się jak koszmar. Pomodliłam się bardzo krótko i bardzo szczerze:

- Panie, widzisz, nie mogę już żyć ani dnia dłużej. Wy­trzymam najwyżej do piątej po południu. Dzisiaj, uprzedzam Cię, koniec.

Nie ma tu sensu mówić o tym, jaki obmyśliłam sposób, by zniknąć...

Wstałam i żeby nie chodzić w kółko po mieszkaniu, po­szłam pod wskazany adres zobaczyć się z moją siostrą. Do­szłam do ulicy Assomption (w XVI dzielnicy) i odnalazłam trzydziestkę osób, które wyglądały, jakby należały do inne­go świata. Maria-Pia się nie myliła: grupa była fantastyczna - ich radość, wolność, śmiechy, bliskość pomiędzy nimi, ciepło... W jednej chwili pomyślałam: Są! Oto są ci słynni pierwsi chrześcijanie, ci apostołowie z krwi i kości, których tak pragnęłam spotkać.

Za późno! Patrzyłam na nich jak na jakiś film. Pomiędzy mną a nimi była nieprzekraczalna bariera. Ja byłam z jednej strony, w dolinie duchowej śmierci, z której nikt nie mógł mnie uratować. Podpisałam swoją egzekucję. O piątej po południu już mnie tu nie będzie. Oni byli w świetle, tym lepiej dla nich.

Jak mały piesek chodziłam wszędzie za moją siostrą i nie mogłam opanować łez. Płynęły strumieniami i wszy­scy to widzieli. Trudno, nie byłam już w stanie się tym przejmować. Modlili się jak anioły, ale ja wykrzywiałam ich słowa:

- Panie, moje życie nie będzie dosyć długie, by cię wy­chwalać - wołali z nieudawaną radością.

A ja dodawałam w duchu:

- Moje było już wystarczająco długie.

Osoba, która idzie ku śmierci

Po obiedzie i dzieleniu, w którym nie brałam udziału, znowu całe zgromadzenie spotkało się na spontanicznej modlitwie. Siedziałam wśród nich nieobecna, w coraz więk­szej rozpaczy. Nie słuchałam, co mówią. Około szesnastej przyszła nowa osoba i usiadła z innymi. Była bardzo spóź­niona i nie wiedziała, co działo się wcześniej. Nazywała się Andrée T. Wśród trzydziestki katolików obecnych tego dnia była jedyną protestantką. Gdy tylko przyszła, zaczęła się niespokojnie poruszać na swoim krześle. Coś jej nie paso­wało... Pan dał jej światło poznania i powinna je wszystkim powiedzieć. Opanował ją jednak strach, tym bardziej że to co miała powiedzieć, brzmiało groźnie... A gdyby tak nie powiedzieć?

Byłam wyczerpana i ogłupiała, gdy nagle wyrwał mnie z tego stanu silny głos kogoś z grupy. Po pięknych modli­twach przesłanie zabrzmiało dramatycznie. To Andrée nie mogła już dłużej się opierać i z autorytetem wyjawiała, co Pan jej ukazał:

- Bracia i siostry, jest wśród nas osoba, która idzie ku śmierci. Ta osoba pozwoliła się zwieść Nieprzyjacielowi i robiła to, co się nie podoba Bogu. Praktykowała spirytyzm i wróżbiarstwo. Szatan ją związał. Ale Chrystus ma moc ją uwolnić z rąk Nieprzyjaciela i przywrócić jej życie. Może do nas podejść i będziemy się za nią modlić, wzywając mocy imienia Jezus.

Zgromadzenie było skonsternowane. We mnie nato­miast, gdy tylko usłyszałam pierwsze słowa: „osoba, która idzie ku śmierci”, serce zaczęło walić jak oszalałe. Chodzi­ło o mnie, to było pewne. Czy Bóg pokazał stan mojej duszy tej kobiecie, której nigdy nie widziałam na oczy? Co miała na myśli, mówiąc: „robiła to, co nie podoba się Bogu”?

Teraz ja niespokojnie poruszałam się na krześle, czeka­jąc, kiedy skończy się modlitwa i będę mogła porozmawiać z tą kobietą.

Było nieco po wpół do piątej, gdy wreszcie skończyła się ostatnia pieśń. Rzuciłam się ku nieznajomej.

- Proszę pani, mówiła pani o kimś, kto idzie ku śmierci...

Andrée przyjęła mnie jak prawdziwy wysłannik Boga.

Żadnych zbędnych słów, uprzejmości, ale prosto do celu, poważnie, ze świadomością, że nie jest panią sytuacji, że stawką tu jest ludzkie życie.

-Ach, to ty. Dobrze, chodź tędy. Co takiego robiłaś? By­łaś w obozie Nieprzyjaciela, odwiedziłaś astrologa, wróżbi­tę, tak? Wywoływałaś duchy, stoliki się kręciły, tak?

- Tak, robiłam to od młodości, z przyjaciółmi, ale nie wiedziałam...

- Nie czytałaś Biblii? Bóg ostrzegł swój lud, że to wszyst­ko jest wstrętne w Jego oczach. Czy wierzysz w Chrystusa?

- Tak, jestem chrześcijanką.

- Dobrze, poczekaj, zawołam dwie lub trzy osoby i będziemy się za ciebie modlić. Nie chcę tego robić sama. Chrystus powiedział: „Gdzie dwóch lub trzech gromadzi się w imię moje, tam jestem pośród nich”.

Jezus ma moc cię uwolnić

Był czerwiec. Andrée poprosiła, żebym wyszła do peł­nego kwiatów ogrodu sióstr Assomption. Stała tam ławka. Widząc moje wyczerpanie, kazała mi usiąść, a sama wraz ze swymi pomocnikami stała, otaczali mnie kręgiem. Zna­lazłam się w przedziwnej sytuacji, tym bardziej że zaraz na początku zaczęli modlić się nade mną i śpiewać w językach. Zadawałam sobie pytanie, gdzie ja się znalazłam?

Andrée prowadziła modlitwę po mistrzowsku. Zadała mi pytanie, od którego zależało ewentualne zwycięstwo:

- Znalazłaś się w szponach Nieprzyjaciela. Związał cię i torturuje. Chciał cię zabić. Ale Jezus zwyciężył go na krzy­żu. Czy wierzysz, że Jezus ma dzisiaj moc, by cię wyrwać z tych więzów, abyś była wolna i szła w światłości?

Trwałam osłupiała wobec tak postawionego pytania. Pa­trzyłam na Andrée, tę bardzo prostą, ubogą kobietę, ważącą co najmniej sto kilo. Jej dziecięca wiara była gotowa góry przenosić. Miałam dwadzieścia pięć lat i po raz pierwszy ktoś w taki sposób mówił mi o Jezusie. Jezus miałby uczy­nić mi coś dobrego, właśnie mnie? I to właśnie dzisiaj? Tak jak w Ewangeliach?

- Tak, wierzę - powiedziałam nieśmiało, bo bardziej chciałam wierzyć, niż faktycznie wierzyłam.

- Dobrze, będziemy się modlić o uwolnienie. Demony, które przyjęłaś, zostaną wygnane mocą imienia Jezus.

Nie rozumiałam wówczas zupełnie tego języka, nowego dla mnie. Wyobrażałam sobie moje serce jak skrzynkę, do której wpuściłam niszczycieli i teraz na imię Jezusa ci nisz­czyciele odejdą.

- Andrée, nawet jeśli Jezus mnie uwolni, wolałabym mimo wszystko umrzeć. Demony dokonały takiego spustoszenia w moim sercu, że nie jestem w stanie znieść tego cier­pienia - mówiłam słabo.

Ale Andrée nie dała się tak łatwo zwyciężyć, w swej pra­cy ewangelizacyjnej widziała nie takie przypadki.

- Wierzysz, że Jezus ma moc wygnać demony, które cię zraniły, a nie wierzysz, że ma również moc uzdrowić twoje rany?

Nowy szok, jeśli chodzi o tożsamość Jezusa. Może mnie uzdrowić, mnie? Teraz? Jaki fałszywy Jego obraz nosiłam aż do tego dnia: Zbawiciel, oczywiście, który jednak zba­wił całą ludzkość w ogólności, kiedyś, na pewno nie dziś. Tymczasem On znów zaczyna przypominać tego z Ewange­lii, tego, który uzdrowił konkretnego człowieka o zachodzie słońca... Mój Zbawiciel? Żywy? Dziś?

- Tak, wierzę, że może mnie uzdrowić.

- i obiecujesz nie czynić więcej tych obrzydliwości? Bo uważaj, jeśli znów do nich wrócisz, może cię spotkać coś jeszcze gorszego. Słuchaj! - I przeczytała na głos fragment z Księgi Powtórzonego Prawa (18,9-14): „Gdy ty wejdziesz do kraju, który ci daje Bóg twój, nie ucz się popełniania tych samych obrzydliwości jak tamte narody. Nie znajdzie się po­śród ciebie nikt, kto by przeprowadzał przez ogień swego syna lub córkę, uprawiał wróżby, gusła, przepowiednie i cza­ry; nikt, kto by uprawiał zaklęcia, pytał duchów i widma, zwracał się do umarłych. Obrzydliwy jest bowiem dla Pana każdy, kto to czyni. Z powodu tych obrzydliwości wypędza ich Pan, Bóg twój, sprzed twego oblicza. Dochowasz pełnej wierności Panu, Bogu swemu. Te narody bowiem, które ty wydziedziczysz, słuchały wróżbitów i wywołujących umar­łych. Lecz tobie nie pozwala na to Pan, Bóg twój”4.1 punkt po punkcie wyjaśniła mi znaczenie każdego wersetu. Brako­wało jej słownictwa w tych wyjaśnieniach, tak była prosta, ale w sprawach Bożych miała zadziwiającą inteligencję.

- Możesz na mnie liczyć - powiedziałam - nie zrobię dwa razy tego samego głupstwa.

Nie było czasu do stracenia. Andrée i jej przyjaciele za­częli błogosławić Pana, z radością i ufnością. Potem Andrée z mocą zaczęła się wstawiać za grzesznicą jaką byłam, i rozkazała demonom (nazywając je kolejno po imieniu), by mnie opuściły. Zerwała więź przekleństwa, którą hinduski wróżbita na mnie nałożył. Potem miały znów miejsce bło­gosławieństwa, uwielbienie, cisza. Koniec.

- Koniec - powiedziała mi. - Możesz dołączyć do grupy, teraz będzie Msza. Uwielbiaj Boga i chroń się Jego najdroż­szą Krwią. Potrzebujesz Jego ochrony.

Nigdy nie zapomnę tej chwili, w której wstałam z ławki. W czasie modlitwy nie odczuwałam niczego szczególnego, żadnych wyraźnych emocji, nic. Ale w chwili gdy stanęłam na nogi, zdałam sobie sprawę, że cierpienie zniknęło. Śmier­telna trwoga mnie opuściła. Kładłam i zdejmowałam rękę z serca jak ktoś, kto maca marynarkę, szukając okularów czy portfela. Zniknął ciężar. Zostałam uwolniona. Jezus rze­czywiście przyszedł... Okazał się Zbawicielem, darował mi życie.

Spojrzałam na zegarek. Była równo siedemnasta.

Postanowiłam się zabić o siedemnastej, ale o tej godzinie zawitał do mnie żywy Bóg, a nie śmierć. Moją zrujnowaną egzystencję Jezus obdarzył życiem. Czułam tuż przy mnie dobrego pasterza, zstąpił do mojej ciemnej doliny, wyrwał mnie z niej, moje śmiertelne rany biorąc na siebie. Czułam, jak krąży we mnie Jego życie, potoki dające szczęście. Cała moja istota była skąpana w radości zmartwychwstania.

Jezus, mój najlepszy przyjaciel

Tego dnia oddałam Bogu moje życie:

- Panie, chciałam dzisiaj umrzeć. Ale Ty wziąłeś na sie­bie moją śmieć i dałeś mi życie. A więc to życie, które po­zostało mi jeszcze na ziemi, należy całkowicie do Ciebie. Weź je!

W czasie Mszy śmiałam się z radości. Na koniec pasterz wspólnoty zaproponował, by niektóre osoby podeszły, by się za nie modlić o wylanie darów Ducha Świętego. Kilka osób modliło się osobno nad każdym. Mogłam jedynie po­wtarzać Jezusowi, że oddaję Mu życie i czując na sobie bło­gosławione ręce tych cudownych braci, otwierałam serce na Ducha Świętego. Dotknął wówczas newralgicznego punktu mojej duchowej ślepoty; otrzymałam wyraźne światło, jasne jak kryształ: wola Boża jest życiem, moja własna wola może prowadzić do śmierci. Było to niezaprzeczalne, proste.

Jeśli wcześniej byłam podejrzliwa wobec woli Bożej i starałam się trzymać od niej z daleka, jak od zwiastuna nieszczęścia, teraz odwrotnie, uważałam, że jest cenna, szukałam jej z całego serca, wiedząc, że jest życiem. Tego wieczoru zrodziła się we mnie bojaźń przed tym, że mogę nie czynić woli Bożej. Duch Święty pozwolił mi czerpać ze swych skarbów, z siedmiu darów, a w szczególności z dam nazywanego „darem bojaźni Bożej”. Bojaźni niepodobania się temu, kogo się kocha.

Tej nocy spałam jak nowo narodzona na sercu matki, a od następnego dnia rozpoczęło się moje nowe życie. Byłam tak szczęśliwa, że na ulicach Paryża podskakiwałam z radości na siedzeniu mojego skutera. Jezus stał się moim najlepszym przyjacielem, zwracałam się do Niego z każdą najmniejszą sprawą, o wszystko Go pytałam, a On mnie prowadził.

Generalne wewnętrzne porządki

Często odwiedzałam Andrée T., która zajmowała się wów­czas posługą uwalniania i ewangelizacji w kilku „gorszych” dzielnicach Paryża, szczególnie wśród prostytutek. Z Pau­lem, swym mężem, należeli do niezwykle żywej wspólnoty zielonoświątkowców w Auteil i oboje lubili czasem przy­chodzić do nas, katolików, z prawdziwej troski o jedność w Chrystusie. Mieszkali i żyli tak ubogo, że Andrée czasem rzeczywiście nie miała co do garnka włożyć. Ale dla mnie był to kawałek raju. Znała tak dobrze Biblię, że w każdej sytuacji przywoływała jakiś werset: „Chrystus powiedział... Paweł powiedział... Mojżesz powiedział...” - raczyła nas nieustannie okruchami światła. Syciłam duszę i serce tym ogniem i wracałam z radością gotowa góry przenosić.

Wkrótce po moim uwolnieniu wyjaśniła mi - po swoje­mu - co się rzeczywiście stało, gdy byłam w Indiach u owe­go astrologa, gdyż ciągle mnie dziwiła jego wiedza. W jaki sposób mógł odczytywać moje życie ze starej księgi? Skąd mógł mieć w bibliotece księgę mówiącą o moim życiu?

- Pozwoliłaś, by Nieprzyjaciel cię oszukał - mówiła An­drée. - Oszukał cię na całej linii, ty tego nie rozumiałaś, bo nie znałaś słowa Bożego. A Bóg przecież ostrzegł swój lud.

Wyjaśniła mi słynny fragment z 18 rozdziału Księgi Po­wtórzonego Prawa, któiy słyszałam pierwszy raz w życiu (nigdy nie słyszałam go w kościele).

-Widzisz, z niewiedzy znalazłaś się w obozie Nieprzyja­ciela, paktowałaś z jego obrzydliwościami. Wykorzystał to, by cię związać. Wróżbiarstwo było jego metodą, łatwo było mu działać przeciw tobie, bo byłaś otwarta na kłamstwo. Nie powinnaś być tak naiwna. Iluż młodych ludzi chodzi do astrologów i wpadają potem w depresje, mają obsesje i myśli samobójcze! Księga, którą trzymał, była jedynie po­mocą we wróżeniu5. To był blef! Informacje przekazywał mu szatan, a on tylko udawał, że czyta. Nie sądzisz chyba, że jakiś Hindus opisał w sanskrycie twoje życie tysiące lat temu? Jednak szatan zna twoją przeszłość, jest aniołem, to łatwe dla niego. Nie zna twojej przyszłości, ale jest bardzo inteligentny i może domyślać się pewnych rzeczy, biorąc pod uwagę przeszłość i teraźniejszość. To co ci powiedział, to fałsz. Jego słowa są słowami śmierci, prowadzącymi do śmierci. Jego planem było wewnętrzne zabicie cię. Rzu­cił na ciebie swoim słowem urok i przestałaś być wolna. Chrystus złamał twoje więzy, gdy wezwaliśmy Jego imienia i mocy Jego najdroższej Krwi nad tobą. Chrystus ma sło­wa życia wiecznego; jeśli zachowasz Jego słowo, będziesz w Nim trwać. Gdyby kłamstwa tego wróżbity powróciły do ciebie, zaczęły cię męczyć i niepokoić, odrzuć je, wyznając z mocą, że przynależysz do Chrystusa. Wychwalaj święte imię Jezus i chroń się mocą Jego najdroższej Krwi. Nieprzy­jaciel ucieknie.

Dzięki Andrée moje odkrywanie mocy Chrystusa i mocy złych duchów było w jakimś sensie empiryczne. Czytałam Ewangelie i biografie świętych zupełnie na nowo, gdyż teraz mogłam stykać się bezpośrednio z tą rzeczywistością, spoty­kałam ją w codziennym życiu. Jezus okazał się żywy.

Już następnego dnia po moim uwolnieniu rozmawiałam z Andrée i Paulem o moim bracie Bruno, który również żył w ogromnym lęku na skutek różnych głupstw i błędów, które popełnił. Zgodziła się nim zająć i za niego pomodlić. Z Marią-Pią uknułyśmy intrygę w dwóch odsłonach: naj­pierw ona opisze mu w liście, że spotkała ludzi takich jak pierwsi chrześcijanie, którzy jemu też by się na pewno spo­dobali. Potem ja, gdy Bruno już dostał list, zadzwoniłam do niego i opowiedziałam mu, co mi się przydarzyło. Udało się! Mając nadzieję na poprawę, mój brat zaakceptował plan bez żadnych zastrzeżeń. Zaraz następnego dnia przedstawiłam go Andrée i Paulowi. Bruno przeżył tego dnia głębokie na­wrócenie i przylgnął do Chrystusa całym sercem, by już Go nie opuścić. On również musiał zrobić solidne wewnętrzne porządki dzięki naszej drogiej Andrée. On również uświado­mił sobie, że Jezus był Zbawicielem rzeczywiście żywym. Byliśmy odtąd trójką dobrych łotrów i mogliśmy zająć się resztą rodziny. Pan błogosławił obficie inicjatywy nowo nawróconych, oczyszczając więzy rodzinne jedne po dru­gich, stare więzy tak trudne do rozwikłania i przeżywania w świetle.

Dostąpiliśmy miłosierdzia. Poznaliśmy gorzkie owoce ciemności, przeklinaliśmy dzień swego narodzenia i otar­liśmy się o śmierć. Dzisiaj dziękujemy Temu, który - wy­lawszy krew na krzyżu - przeprowadził nas ze śmierci do życia.

Orędzie dane Jelenie i Mirjanie:

Drogie dzieci! Otwórzcie serca i pozwólcie, by Jezus was prowadził. Wielu ludziom wydaje się to trudne, ale jest to tak łatwe. Nie musicie się niepokoić, ponie­waż wiecie, że Jezus nigdy was nie opuści i poprowa­dzi was do zbawienia.

5. Poprowadzi ich Dziecko

W co Jezus się bawił, gdy był dzieckiem? Niektórzy mi­stycy twierdzą, że gdy byli mali, Dzieciątko Jezus przycho­dziło się z nimi bawić i sądzili, że wszyscy inni również Je widzą. Tak było na przykład z Georgette Faniel,7 która od wieku pięciu lat spędzała długie godziny w Jego obecno­ści. Ewangelizacja dzieci przez dzieci jest jedną z bardziej zadziwiających rzeczy w życiu mistycznym. Mówią one wówczas słowa godne ojców pustyni przez swą głębię, lecz znacznie prostsze w rozumieniu.

Nie mogę sobie odmówić zacytowania tutaj kilku kwiat­ków z rozmów czternastoletniego Vana8 z Wietnamu z Dzie­ciątkiem Jezus:

van:A tak właściwie, Jezu, jak byłeś na ziemi, jadłeś ryby? Jadłeś takie posiłki jak ja?

jezus: Oczywiście, że jadłem takie posiłki jak ty. Jadłem trochę mięsa, trochę ryb, trochę warzyw, ale Maryja przy­rządzała je niezwykle apetycznie, wyglądały inaczej niż te, które tyjesz.

van: Jak będę musiał gotować, to powiedz Maryi, żeby mnie nauczyła robić dużo wspaniałych potraw. A Ty, Jezu, umiesz gotować?

jezus: Tak, umiem. Kiedy byłem mały, spędzałem dużo czasu blisko mojej mamy, którą bardzo kochałem. Pozosta­wanie godzinami przy Niej było najlepszą drogą, by nauczyć Ją rozumieć sprawy boskie. Maryja bardzo mnie kochała i zwykle wszystko to, co Ona czyniła, umiałem robić.

van: Jezu, od dawna chcę Ci zadać jedno pytanie, ze­chciej mi na nie odpowiedzieć. Ludzie mówią że jak byłeś dzieckiem, ani się nie śmiałeś, ani nie płakałeś, że byłeś spo­kojny nawet, jak byłeś głodny i zgadzałeś się, żeby Matka Boża czyniła z Tobą wszystko, co chciała... Czy to prawda?

jezus: Przede wszystkim, Van, musisz zrozumieć, że zgodnie z moją naturą boską jestem Drugą Osobą Trójcy Świętej i dlatego stanowię jedno z Ojcem i Duchem, jed­nak będąc człowiekiem, miałem w sobie słabość dziecka... Z tą jedną różnicą, że nie miałem wad, tak jak ty je masz. Nie byłem ani łakomy, ani tak hałaśliwy jak ty. Zdarzało mi się płakać, ale gdy Maryja mnie pocieszała, natychmiast to rozumiałem. Poza tym, gdyby jakieś dziecko nigdy się nie śmiało, byłaby to ogromna strata dla jego rodziny. Będąc dzieckiem, zachowywałem się we wszystkim tak jak inne dzieci. Kiedy rodzice w odwiedzinach dawali mi ciastka, przyjmowałem je z radością i po prostu zjadałem.

jezus: Bóg Ojciec nigdy nie pozwolił, żeby moja rodzi­na cierpiała głód czy pragnienie. Poza tym Maryja potra­fiła temu zapobiec, a przede wszystkim miała ufność do swojego prawdziwego Ojca w niebie. Wobec Mnie zacho­wywała się jak Matka, ale wobec Boga Ojca zachowywała się z całkowitą prostotą dziecka. Gdy jej czegoś brakowało, natychmiast zwracała oczy ku niebu i prosiła Boga Ojca ze szczerością i prostotą. A ponieważ ta ufność i prostota były naprawdę bardzo miłe Bogu, Maryja otrzymywała wszystko, o co prosiła, tak jak ci kiedyś o tym mówiła. Na przykład, gdy brakło jej mąki, by upiec chleb, od razu mówiła praw­dziwemu Ojcu: „Ojcze, dzisiaj Twój mały i Twoje dzieci są w potrzebie”. I wymieniała: „Nie mamy mąki, nie mamy soli” itd. A potem trwała w pokoju, tak jak zwykle. Prawdzi­wy Ojciec bardzo się śpieszył, by wysłuchać jej modlitwy, ale czynił to w naturalny sposób, nie uciekając się do jakichś szczególnych cudów.

van: Mały Jezu, czy Ty dawniej nosiłeś sandały?

jezus: Tak, ale te sandały nie przypominały dzisiejszych. Były trochę podobne do tych, jakie noszą wieśniacy z Wiet­namu. Nie miałem pięknych sandałów, tylko bardzo zwy­czajne. Tak samo moi bliscy

van: Jezu, racz spalić wszystkie moje wady i złe nawy­ki w ogniu twojej miłości. Kochany Jezu, zechciej spalić w Twojej miłości wszystkie moje grzechy, nawet te, których jeszcze nie popełniłem.

jezus: Mały bracie, najpierw zaakceptuj wszystkie nie­dogodności, które ci zsyłam; w ten sposób dajesz mi więcej, niż gdybyś pościł przez cały wiek. I nawet gdybyś zniósł tak jak Ja śmierć na krzyżu, nie byłoby to większe umartwienie niż to, którego teraz chcę cię nauczyć. Chcę, żebyś pojął po­słuszeństwo. Najlepszym umartwieniem jest posłuszeństwo. Kocham jedynie takie umartwienie, które jest posłuszeń­stwem.

jezus: Dzięki Maryi dusze mogą się jednoczyć z moją miłością w sposób stały i bliski. Mój mały przyjacielu, nie zapominaj tego nigdy: masz kochać moją Matkę tak, jak Ja ciebie kocham. Dusze, które Mnie kochają, powinny być uważane za dobre powietrze, które pozwala miłości oddy­chać i istnieć w świecie. Gdyby nie było w świecie tych zba­wiennych miejsc, moja miłość zostałaby w nim zaduszona.

Mały Jezus, w towarzystwie swej Matki, zbliżał się ku Vanowi, krok po kroku.

van: Mamo, gdybyś Go wzięła na ręce, nie byłoby szyb­ciej?

maryja: To prawda, ale mały Jezus nie chce sobie oszczę­dzać wysiłku jednego czy dwóch kroków z miłości do cie­bie.

van: Jezu, czy rozszerzanie królestwa Twojej miłości już się zaczęło w świecie?

jezus: Tak, już, i punktem wyjścia tej ekspansji była Francja. Twoja siostra Teresa jest powszechnym aposto­łem innych apostołów mojej miłości. Tak, to tam zaczęło się rozszerzać królestwo mojej miłości i to dokonuje się teraz. A ty, Van, spisując moje słowa, bierzesz udział w tym dzie­le, jak już kiedyś ci mówiłem. Są jeszcze inni apostołowie, których nie znasz. Oni również pracują w wielkim sekrecie i przychodzą jedni po drugich, by stale rozszerzać w świecie królestwo mojej miłości.

jezus: Van, posłuchaj Mnie. Bardzo cię kocham; mam specjalne upodobanie do dzieci, bardzo się cieszę, gdy mogę być ich przyjacielem. Gdy chcą Mnie znaleźć, jest to bardzo łatwe; muszą tylko być sobą i odnajdą Mnie natychmiast w sobie. Obiecałem dzieciom królestwo Boże i ta obietnica nie stawia przed nimi specjalnych wymagań. Gdybym im kazał pościć, stosować umartwienia, dyscyplinę itd., w jaki sposób noworodki, które umierają od razu po chrzcie, mo­głyby iść do nieba? Van, miłość miłosierna zarezerwowała dla dzieci wspaniałą cząstkę i wystarczy, by one ją przyję­ły... Jednak świat zabija duszę dzieci na moich oczach, a Ja, co mogę zrobić?... Van, dobrze usłyszałeś? Trzeba wyrwać dzieci z ciemności świata. Biada tobie, świecie! Gdybyś nie miał dzieci, które dają schronienie Bożej dobroci, pochło­nęłaby cię boska sprawiedliwość.

... Van, wszystko mi się u dzieci podoba: słowo, uśmiech, nawet łza wylana w chwili smutku, wszystko to Mnie po­rusza. Jednak, niestety, wydaje się, że teraz dzieci zaczęły zachowywać się w taki sposób jak dorośli.

van: Jezu, bardzo dużo mówisz, nie przestajesz mówić; ile razy nie przestrzegałeś ciszy i nie pozwoliłeś mi się po­modlić w spokoju? A potem jeszcze wymawiasz mi moje wady. Bardzo dobrze, poskarżę się na Ciebie Maryi i po­wiem Jej, że nie przestajesz wciąż i wciąż mówić, bez...

jezus: Co też ty mówisz, Van? Chyba zapomniałeś ten okres, kiedy zachowywałem ciszę przez ponad dwa miesią­ce i miałeś od tego czerwone oczy, skarżyłeś się na zmianę Maryi i twojej siostrze Teresie...

jezus: Van, kochasz Mnie? Dlaczego wczoraj wieczorem śmiałeś się, medytując nad łzami, które wylewałem w żłób­ku? Rodząc się, znalazłem się w takiej samej sytuacji jak inne małe dzieci; cierpiałem zimno i smutek. Gdybyś w tej chwili był tam, by ze Mną porozmawiać, prawdopodobnie bym nie płakał. Gdybym słyszał, tak jak teraz, słowa miło­ści, na pewno zupełnie bym zapomniał o zimnie.

Oto nasz przewodnik!

Niewielu ludzi zauważyło, jaki prezent Gospa nam uczy­niła u progu trzeciego tysiąclecia. Wszyscy przyjaciele Medjugorje oczekiwali od Niej słowa-klucza, dewizy, świat­ła, które nam pokaże, jak żyć najlepiej w nowym okresie historii. Wiedzieliśmy, że dobrze nas wyposaży przed tym skokiem w nieznane. I nie zawiodła nas! Dokładnie w dniu, w którym Jan Paweł II zaingurował Wielki Jubileusz, otwie­rając spiżową bramę u św. Piotra w Rzymie, Gospa ukazała się w Medjugorje cała odziana w złoto i wedle świadectwa

Odwiedza nas 6 gości oraz 0 użytkowników.